21.08.2015
Sztuka rzucania i odrzucania
To mogło wydarzyć się tylko w moim życiu: umówić się, być razem w jednym miejscu, czasie i tłumie, usłyszeć się przez telefon, nie spotkać ze sobą mimo całego pakietu usług lokalizacyjnych (wśród których zabrakło tylko jednej, jeszcze niesprzedawanej – dobrej woli) i pokłócić na śmierć i życie. A wszystko, rzecz jasna, przez cholerny telefon komórkowy.
Od dwóch tygodni nie mogę się opędzić od natrętnej jak końska mucha telemarketerki jednego z operatorów. Dzwoni i bzyczy po trzy, cztery razy dziennie. Z propozycją, która za każdym razem jest do odrzucenia. Dlatego odrzucam połączenia od pani, co nie jest w zgodzie ze mną. Raz, że od pani, a więc płci przeciwnej, której nie wolno odrzucać. Dwa, że wychodzę z założenia, że odrzucenie połączenia jest tak samo nieeleganckim zachowaniem, jak rzucenie komuś słuchawką podczas rozmowy. Ktoś, kto rzuca słuchawką w czasie rozmowy, jawi mi się, jako ktoś, kto nie ma argumentów w rozmowie. Nie potrafi rozmawiać. Brakuje mu słów, cierpliwości, więc cyk – czerwona słuchawka i cisza. Natomiast ten, kto odrzuca połączenie, w moich oczach jest kimś, kto boi się tej rozmowy. Jeszcze gorsze… I ja na takiego właśnie wychodzę. Boję się setnej rozmowy z telemarketerką mojego operatora, który za każdym razem chce mi wcisnąć usługę, której nie potrzebuję, nie wykorzystam, więc nie mając argumentów pt. a na cholerę mi to?, naciskam przycisk z czerwoną słuchawką. Nieładnie… Wiem. A gdyby tak było, że rozmów nie można odrzucić? Trzeba odebrać i rozmawiać przynajmniej przez pół minuty? Bo inaczej komórka nie przestanie dzwonić? Nie rozłączy się wcześniej?
Niedawno bliska mi koleżanka, rzuciła mi słuchawką wieńcząc rozmowę. Nie odrzuciła rozmowy, ale rzuciła rozmową w kąt. Tak jakby mną rzuciła w kąt. Rozwścieczony z tego powodu (bo jak inaczej może czuć się ktoś rzucony w kąt), zamiast rozsmakowywać się w brzmieniu bębnów Sławka Bernego, przesiedziałem na fenomenalnym koncercie zespołu Kroke, zastanawiając się, na jak wiele niedopowiedzeń, niedomówień i nieścisłości w relacjach skazuje nas technologia, która rzekomo ma nas do siebie zbliżać. Nie kwestionuję, że tak nie jest, bo z pewnością pomaga się ludziom do siebie zbliżyć. Ale tak samo na oddalenie się od siebie. To mogło wydarzyć się tylko w moim życiu: umówić się, być razem w jednym miejscu, czasie i tłumie, usłyszeć się przez telefon, nie spotkać ze sobą mimo całego pakietu usług lokalizacyjnych (wśród których zabrakło tylko jednej, jeszcze niesprzedawanej – dobrej woli) i pokłócić ze sobą na śmierć i życie. A wszystko, rzecz jasna, przez cholerny telefon komórkowy. Doszedłem do wniosku, że lepiej byłoby się tego dnia nie usłyszeć. Może nawet nie mieć, nie zabrać, zapomnieć telefonu i po prostu spotkać. Wejść na siebie (bez głupich skojarzeń proszę…), jak kiedyś, gdy nie było tych wszystkich multimedialnych ustrojstw i ludzie się ze sobą przypadkowo-nieprzypadkowo spotykali.
A jeśli już się ze sobą kłócili, robili to najczęściej twarzą w twarz. Było to rzecz jasna mniej bezpiecznie niż dziś, bo rozwścieczona kobieta mogła chlasnąć z liścia w rzeczoną twarz. Ale można było także się uściskać i pocałować. Rozwścieczoną twarzą w rozwścieczoną twarz. Dawniej, ludzie nie dzwonili do siebie, by się spotkać, tylko po prostu przychodzili do siebie, przechodząc obok domu, bloku. Było to czymś normalnym. Dla nikogo nie było dziwnym pląsanie po mieszkaniu w pidżamie czy innym stroju, gdy ktoś ze znajomych, niezapowiedziany przyszedł w odwiedziny. Słuchawkami, rzucało się – a jakże! Równie namiętnie. Ale miało to mimo wszystko bardziej ludzki wymiar. Dziś mamy piksele na ekranie smartfona, szalejące jak roztocza w dywanie, przy pomocy których umawiamy te zwykłe spotkania. Czasami ze skutkiem śmiertelnym dla znajomości.
Czekam na telefon od rozwścieczonej znajomej, która nadużyła telefonu i rzuciła mną w kąt. Gdy zadzwoni, z pewnością nie odrzucę połączenia. No, chyba, że zatrudni się u mojego operatora…
Komentarze